720 795 264 tomek@zoltepapiery.pl

Wracając jednak, do samej tematyki diagnozowania chorób psychicznych. W ramach prowadzonej działalności gospodarczej, współpracuje z wieloma psychoterapeutami tworząc i pozycjonując im strony internetowe i owszem często gęsto wypisujemy różne diagnozy, nazwy chorób i ich opisy na tych stronach, ale zwykle to ja ich do tego przekonuje, mówiąc że z marketingowego punktu widzenia to jest bardzo korzystne. Bo po pierwsze w ten sposób ludzie szukają pomocy psychologicznej, po drugie w ten sposób potencjalny pacjent może się dowiedzieć, że dany specjalista będzie umiał się zając jego dolegliwością. Wszyscy żyjemy w jakiejś chęci sklasyfikowania problemu jako choroby, daje to jakąś ulgę, daje to jakieś rozeznanie w temacie, ale czy naprawdę to są choroby? I czy to klasyfikowanie nie daje więcej szkód niż korzyści?

Doskonałym przykładem na potrzebę klasyfikowania jest założyciel klubu AA, problem z alkoholizmem miał, ale wyzwoleniem był dla niego moment gdy nazwał uzależnienie chorobą, nagle doznał olśnienia. Od tamtej pory uzależnienie to choroba, a choroby się leczy. Definiując coś jednak, jako chorobę niejako jednak oddzielamy problem od siebie, jesteśmy my i nasza choroba. Chorobą może zająć się lekarz, leki, chorobą może się zając jakiś system opieki, czy też jak w przypadku chorób psychicznych jakiś psychoterapeuta, albo psychiatra. Generalnie rzecz biorąc, chorobę można wygnać, z nią sobie można jakoś poradzić.

Słyszałem nawet o nowatorskiej metodzie radzenia sobie ze schizofrenią, jacyś terapeuci wpadli na pomysł, by obok pacjenta położyć puste krzesło. Następnie podczas rozmowy tak pokierować rozmowę, by pacjenta usadzić na jednym krześle a chorobę na drugim krześle, a następnie chorobę należy przeganiać. Dzięki Bogu nikt mnie tak nie potraktował, bo ze zwykłej schizofrenii po takiej “zabawie”, jeślibym w nią uwierzył, mogłoby się przerodzić w jakieś rozdwojenie jaźni…

Sam jednak byłem świadkiem gdy w szpitalu na UJ potraktowali jedną osobę w analogiczny sposób, w sensie oddzielili chorobę od tego co pacjent przeżywa, jak to widziałem zastanawiałem się, czy oby napewno mamy XXI wiek…? A może co gorsza, tak ma wyglądać ten wiek…? Sytuacja wyglądała tak, że pacjent chciał popełnić samobójstwo, zamknął się w pokoju i zaczął jakoś realizować tę swoją chęć. Na “zebraniu społeczności”, czyli takim spotkaniu gdzie każdy cos tam mówił o sobie, co w poprzednim dniu robił itd. terapeuta, bardzo chciał poruszyć tę sprawę i ją obgadać, twierdząc, że o wszystkim powinniśmy rozmawiać – takie czasy. Od tego terapeuty dowiedzieliśmy się, że ten pacjent “nie chciał popełnić samobójstwa”, że to była jedynie choroba. Jest więc jakaś choroba o nazwie ‘samobójstwo” i wtedy akurat zaatakowała.

Najgorsze dla mnie było to, że ten terapeuta to był chyba najbardziej zaangażowany w pacjentów pracownik szpitali psychiatrycznych, jakiego spotkałem… rozwaliło mnie takie podejście. To, że ktoś w tak “pięknych okolicznościach” przyrody nadal chce popełnić samobójstwo, było tak nie do zaakceptowania, że nazwano to chorobą.

Scenka tragikomedii wygląda tak:

Z jednej strony mamy pacjenta, który ogromnie cierpi, mówi o sobie jako o totalnie odrzuconym przez rodzinę itd. Pośrodku mamy realizację tego odrzucenia w postaci próby samobójczej. A z trzeciej strony mamy lekarza, który mówi, że nic się nie stało, że to był tylko atak choroby.

Z takim podejściem nigdy nie pozbędziemy się chorób psychicznych… raczej je tylko namnożymy… Z takich definicji ataków “choroby’ wynika, że choroba to jakieś inteligentne stworzenie, które atakuje wtedy kiedy pacjent czuje się słabiej. No i fajnie miejmy taką definicję, ale nie odżegnujmy się zatem od tego, że inteligenty świat duchowy istnieje, co lekarze zwykle robią. Taka sytuacja była na tyle przerażająca, że praktycznie wszyscy stracili na tenże czas głowę, problem jedynie w tym, że dla osoby, która chce to samobójstwo popełnić, taka sytuacja nie była przerażająca, ta myśl była zapewne codziennością. Jaki zatem problem? Problem w tym, że Ci, co się mają za lekarzy, wydaje im się, że wiedzą co robią, podczas gdy często gęsto nie mają pojęcia… mając jedynie nadzieje że np. leki czy też jakaś banalna interpretacja psychoanlityczna jakoś zadziałają. Trochę brak po prostu szczerości, już lepiej by się ten terapeuta zachował gdyby nie podsumował sytuacji, mówiąc, że to “choroba”, ale zostawił to jako niewiadomą.

W każdym bądź razie, mając to wszystko w głowie, zarówno skąd są dane diagnozy biorą jak i społeczny i wewnętrzny wpływ mogą mieć na mnie… dziś mi już wszystko jedno co mi przypiszą. Czy wyjdę od :”lekarza” z diagnozą choroba dwubiegunowa, psychoza, schizofrenia już mi wszystko jedno… historia z przydomkami też jest dość zabawna. Bo np. pisząc tą książkę już nie mam tego dopisku “afektywna”, a jeszcze 4 miesiące temu miałem dwa dopiski, “paranoidalna z komponentą afektywną”, dziś ostał mi się tylko jeden.